Pobudka wcześnie rano i marsz na wydmę, żeby podziwiac wschód słońca nad wielką piaskownicą. Widok rzeczywiście wspaniały ale marsz wcale nie był lekki. Temperatura też nie rozpieszczała, a w butach miałem parę kilogramów piasku. Dodatkowo nie zakupiłem wyrobów tytoniowych i cały czas opalałem jednego z naszych przewodników. Potem szalony bieg w dół po wydmie i dołożone kolejne kilogramy piasku do butów. Na szczęście czekało na nas już śniadanie. Alex jeszcze wypróbował zjazd na desce po piasku. Szkoda, że nie mieli nart, też bym chętnie spróbował. Kolejne 90 minut podróży na wielbłądach. Cholernie niewygodne chyba, że to tylko przez moje kościste 4 litery. W tym miejscu niestety musieliśmy się już pożegnac z naszymi współpodróżnikami. Wysiedliśmy z białej strzały w Rissani a oni udali się w podróż powrotną do Warzazat. W Rissani szybko znaleźliśmy dworzec autobusowy, ale na autobus do Mideltu musieliśmy poczekac około 4 godzin. Nie było niestety nic takiego jak grand taxi. W tym czasie siedząc na dworcu zapoznaliśmy się z uczniami pobliskiej szkoły, którzy także czekali na swój autobus, który rozwozi ich do wiosek z których pochodzą. Młodzi dali nam pokaz breakdance'u i pogadaliśmy o marokańskich wykonawcach popowych. Ania koniecznie chciała kupic płyty kilku tamtejszych guru rynku muzycznego. Dla nich rozmowa z nami była chyba okazją do wykorzystania zwrotów których nauczyli się na lekcjach języka angielskiego. Nawet nam swoje zeszyty szkolne pokazali. Do Mideltu dotarliśmy już po zmierzchu i skierowaliśmy się do hotelu najbliżej położonego od dworca autobusowego. Okazało się, że możemy zostac tylko jedną ponieważ wszystkie miejsca zarezerwowane, bo w Midelt ma pojawic się król. Dokładnie nikt nie wiedział kiedy ale podobno ma wizytowac to miasto. Pogoda w tej części kraju niestety różniła się w stosunku do tego co zastaliśmy w Marakeszu, było zimno. Z wieczornego zwiedzania miasta nic nie wyszło. Czułem się nieco słaby i poszedłem do łóżka.